Dawniej z ubieraniem choinki bełchatowianie czekali na ogół do samej WigiliiDawniej z ubieraniem choinki bełchatowianie czekali na ogół do samej Wigilii

 

Legenda głosi, że choinkę zawdzięczamy św. Bonifacemu, mnichowi z VIII w., ale pierwsze poświadczenia pochodzą z XV-wiecznych kazań. Wtedy jeszcze Kościół postrzegał świąteczne drzewka jako pogański obrzęd. Mimo to zwyczaj ten szybko zyskał popularność w całej Europie. Do Polski choinka przybyła z Niemiec na przełomie XIX i XX w. – najpierw do bogatych domów mieszczan, a później na wieś.

 

Na przestrzeni lat zmieniały się mody, trendy i sposoby ubierania świątecznego drzewka. Jakie wspomnienia z choinką mają bełchatowianie, czym dla nich była, jak ją ozdabiali kilkadziesiąt lat temu?

 

- Do miasta sprowadziliśmy się na początku lat 60. Byłam wtedy nastolatką. Całą zimę mieszkała u nas babcia. Przed świętami to ona przejmowała dowodzenie. W Wigilię już od rana rozstawiała nas po kątach. Tata skoro świt jechał po drzewko na targ przy ul. Pabianickiej, a my robiłyśmy ozdoby. Wtedy jeszcze bombek nie było. Siadałyśmy przy stole, wyciągałyśmy gromadzone przez cały rok sreberka, kolorowe papierki, wydmuszki, watę, źdźbła słomy. Babcia przynosiła z komórki jabłka, orzechy i szyszki. Przywiązywała sznureczki, a później ze słomy robiła gwiazdę betlejemską. Miała ona zapewniać szczęśliwe powroty o domu – opowiada pani Irena.

 

Dawniej każde dziecko wiedziało, że świąteczne sosny i jodły były znakiem „drzewa życia”, jabłka przypominały o grzechu pierworodnym, a dzwonki oznaczały dobre nowiny. Nadzieję i ochronę przed złem zapewnić miały światełka. - Gdy tata dotarł z drzewkiem do domu, zakładał na gałązki takie specjalne klipsy, do których my wkładałyśmy świeczki. A jak już zapłonęły, nie wolno nam było się zbliżać do choinki, żeby się nie poparzyć – wspomina dalej pani Irena.

 

O wyprawach po drzewko opowiada też pani Ula. – Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy tata zaprzęgał konia i wyruszał do nadleśnictwa. Ja czekałam na niego w oknie. Pamiętam też, że gdy wracał, dawał mamie kwit, poświadczający, że kupił drzewko od leśniczego, a nie ukradł z lasu – takie to były czasy.

 

W pewnym momencie żywe choinki zaczęły ustępować miejsca sztucznym. – To było jakoś na początku lat 70. Pierwsze takie drzewko i elektryczne światełka mama kupiła w „Gosposi” pod filarami. Wcześniej ten sam sklep mieścił się przy dawnej ul. 19 Stycznia. Kojarzę, że wtedy były już u nas bombki i koszyczki na orzechy – wspomina pani Ula. – Mimo to długo jeszcze robiłam zabawki choinkowe – tak kiedyś mówiono na ozdoby. Najbardziej podobały mi się jeżyki z bibuły, którą zwijało się w ruloniki i związywało.

 

W latach 60., 70., a nawet jeszcze 80. popularne były też pawie oczka, mikołaje z wydmuszek, śnieżynki z waty, aniołki z papieru albo włóczki i gwiazdki oraz łańcuchy z papierowych pasków. Takie paski trzeba było wyciąć, złożyć i posklejać. Gdy wszystko było już prawie gotowe, wieszano sople i cukierki w kolorowych papierkach. Dlaczego czekano z tym do końca? - Żeby dzieci nie zdążyły ich zjeść przed Wigilią. Później to już było różnie. Czasem znikały i cukierki, i papierki, a czasem tylko cukierki, papierki zaś zostawały – mówi ze śmiechem pani Ela.

 

Tyle o choinkach w domach bełchatowian. A jak w okresie świątecznym wyglądało miasto na przestrzeni lat 60.- 80.? - Nie kojarzę, żeby gdzieś w mieście stały ubrane choinki albo inne ozdoby. O zbliżających się świętach przypominały przystrojone witryny sklepowe. Lubiłam wtedy spacerować po pl. Narutowicza – mówi pani Ula.

 

Inaczej też niż dzisiaj było w szkołach. – Nie pamiętam, żebyśmy kiedyś wspólnie z klasą i wychowawcą ubierali drzewko. Raczej pojawiało się ono tylko podczas zabawy choinkowej, ale na same święta to chyba nie. Wydaje mi się, że zwyczaj ten wszedł do bełchatowskich szkół gdzieś w drugiej połowie lat 80. Moje dzieci już nosiły do szkoły bombki, by wspólnymi siłami przystroić klasowe drzewko. Poza tym ozdoby choinkowe powstawały na lekcjach techniki czy plastyki – wspomina pani Ela.

 

KZB